Takie
momenty w życiu, jak skończenie studiów, skłaniają nas często do pewnego
rodzaju podsumowań. Ja też postanowiłam to zrobić, ale nie chcę opowiadać o
całym procesie nauki, ale o kwestiach bardziej personalnych.
Będzie
to chyba najbardziej osobisty tekst, jaki mógłby się tu pojawić. Mianowicie, od
urodzenia borykam się z problemami zdrowotnymi. Nie chcę się wdawać w
szczegóły, nie dlatego, że się wstydzę, ale dlatego, że rodzaj choroby nie jest
tutaj istotny. Istotne jest raczej pewne zjawisko społeczne, które zauważyłam.
Co
ma z tym wspólnego proces nauki? Szkoła, to środowisko społeczne, mało tego,
środowisko, które zmieniamy, w różnych okresach życia. To jest nowy początek,
który w moim przypadku, zawsze wiąże się z tym, że musze przyzwyczaić się do
reakcji ludzi na to, że moje życie wygląda trochę inaczej. A rówieśnicy muszą
przyzwyczaić się do mnie. Może to trochę mało miarodajne, ale dla łatwego
rachunku, podzielmy ich na pół. Pierwsza połowa robi to bez problemu, nawet
jeśli mnie nie lubi, to np. z powodu charakteru, nie zdrowia. Druga, wytyka
palcami bo… w moim przekonaniu nikt jej nie nauczył integracji.
W
tej drugiej grupie rówieśniczej, są też ci, którzy podejrzewają. Podejrzenia te, wiążą się jeszcze z trzecią, całkiem
odrębną grupą – nauczycielami. I tutaj też mamy dwie grupy, jeśli chodzi o
stosunek rówieśników – jedni myślą, że Ci niepełnosprawni będą traktowani
ulgowo w procesie nauki, choć tego typu opinii na szczęście jest mało. I
drudzy, którzy twierdzą, że ci z problemami zdrowotnymi, są powiedzmy bardziej lubiani. Tę drugą kwestię,
chciałabym poruszyć szerzej.
Nie
ma co ukrywać, że tego zjawiska nie ma. Przez swoje problemy zawsze wyróżniałam się na tle klasy. Ten
stosunek zawsze będzie inny, różny, nauczyciele są tu wyjątkową grupą, mającą
jakieś doświadczenie w tym względzie. A co z rówieśnikami? Jedna z moich
znajomych często mówi: Ty to masz zawsze
takie fajne kontakty z nauczycielami/profesorami. Uogólniam, ale wiadomo o
co chodzi. Tylko, że trzeba sobie uzmysłowić pewne rzeczy. Po pierwsze, to nigdy nie był mój wybór. Wynikało to z tego, co
napisałam wcześniej. Po drugie,
skoro już ktoś próbuje mi ułatwić życie, jest dla mnie życzliwy, powinnam
odwzajemnić się tym samym. Nie mylić
tego z litością! Na szczęście jestem już na takim etapie życia, że potrafię
odróżnić litość od sympatii. Wystarczy, że na pierwszy plan w relacjach wyjdzie
nie zdrowie, ale np. jakieś osiągniecia. No
i po trzecie: ludzie są różni. Każda sytuacja jest inna. No i umówmy się. W
szkole jesteśmy dziećmi. Nauczyciele zawsze będą w jakimś stopniu opiekuńczy.
Jeżeli natomiast będziemy oczekiwać jakiejś partnerskiej relacji na uczelni,
między wykładowcą, a studentem, możemy się rozczarować. To już całkiem inna
relacja -mentor – uczeń. Zresztą w szkole też tak może być. Wystarczy, że
trafimy na nauczyciela z pasją. Ja trafiłam, więc może nie jestem do końca
obiektywna.
Czemu
miał służyć ten artykuł? Może trochę nauce integracji. Przede wszystkim jednak,
chcę odpowiedzieć na pytanie tytułowe: Co dało mi moje (nie)zdrowe życie?
Kontakty z wspaniałymi ludźmi, które bez życia
w takim kształcie, mogłyby się nigdy nie wydarzyć.
I
już na koniec. Odebrałam niedawno dyplom. Suplement zawiera wykaz wiedzy,
umiejętności, kompetencji społecznych. Czy faktycznie je nabyłam, czy będę
umiała je wykorzystać? Dopiero się okaże. Dla mnie to ważne, ale nie
najważniejsze. Ważniejsi w życiu zawsze są ludzie.
0 komentarze:
Prześlij komentarz